Gdyby
zrobić ranking największych nieudaczników polskiej emigracji w XIX wieku
rywalizacja o laur z pewnością była by zacięta. O ile ostateczny zwycięzca
pozostaje zagadką o tyle już na wstępie mogę wskazać faworyta, który swoim
życiem udowodnił że czasem lepiej jest zostać w domu. O kim mowa? O Ludwiku
Mierosławskim. Ten nadwiślańsko-nadsekwański efekt porozbiorowej solidarności,
na swoje i nieboszczki Rzeczpospolitej nieszczęście zamiast zająć się struganiem
drewnianych żołnierzyków, postanowił włączyć się w działalność
niepodległościową.
Ludwik patrzy co by tu jeszcze spartolić |
Pierwszą
oznaką tego, że jego obecność w walce o Polskę, będzie niczym pocałunek
Judasza, okazał się być jego udział, w powstaniu listopadowym, gdzie jako 16-latek
brał udział w różnych akcjach, jak się okaże jego aktywność zawsze miała
wspólny mianownik – była nim w ostateczności porażka. W 1831 r. nikt jednak nie
przypuszczał że młody chłopiec ciągnął za sobą pewne fatum, na które splatało
się jego wojskowe beztalencie i brak odpowiednich psychicznych predyspozycji. Niestety
w przeciwieństwie do dzisiejszych czasów poza gadaniem, (franko-polski, gdyż
języka ojca do końca nigdy nie opanował) które Mierosławskiemu wychodziło
zawsze najlepiej, trzeba jeszcze coś umieć.
Duża
gęba i jeszcze większe ego pozwoliły wybić się młodemu francuzo-polakowi na
lidera młodzieży emigracyjnej. Nie było to jednak trudne, gdyż grupa ta łykała absolutnie
wszystko. Mierosławski stał się bardzo szybko Korwinem-Mikke emigracyjnych nastolatków,
grupy, która walczyła równie zaciekle z młodzieńczym trądzikiem co z zaborcami.
Dopóki jego działalność zamykała się na gadaniu, do póty rosły jego akcje na
obczyźnie. Nie inaczej było po wstąpieniu do Towarzystwa Demokratycznego
Polskiego, organizacji równie fantastycznej co oderwanej od rzeczywistości nie
mniej niż poruszany na łamach bloga Hotel Lambert.
Lata
mijały a Mierosławski gadał. Chętnie zapraszany i goszczony przez emigrantów,
wlewał miód w serca spragnionych tułaczy ckliwymi opowiastkami o wolnej i
silnej Polsce. Jakby tego było mało pisał również prozę i poezje. Gdyby
pozostał przy teorii, z pewnością nie znalazł by się w zaszczytnym gronie największych porażek i dziwactw historii
poruszanych na naszym blogu. Niestety los chciał że w 1846 r. wybuchło powstanie
wielkopolskie, którego wodzem miał zostać właśnie Mierosławski. Zanim jednak na
dobre przybył do Poznania by w chwale i sławie pobić Prusów, został
zaaresztowany. W czasie procesu złoty chłopiec polskiej emigracji wygłaszał tak
płomienne mowy że nie dość iż doprowadził siebie na szubienice, to jeszcze
zadenuncjował połowę swoich towarzyszy – cały Ludwiś. Zanim się zorientował że czasami
lepiej język trzymać za zębami, siedział już w więzieniu i czekał na wykonanie
kary śmierci. Potem jeszcze się głupio tłumaczył że demokracja i rewolucja nie
mają tajemnic – inaczej niż kretynizmem tego określić się nie da.
Dyzma
polskiej emigracji miał po raz kolejny więcej szczęścia niż rozumu. W 1848 r.
rewolucja marcowa otworzyła pruskie więzienia. Z jednego z nich wyszedł nasz Ludwiś, umiejąc „wąchać czas” czym prędzej pobiegł do tłumu, wdrapał się
na jakieś wzniesienie i zaczął robić to co najlepiej potrafił, pleść trzy po
trzy o reowlucji, prawach człowieka itd. O tym jak musiał być wybitnym mówca
najlepiej świadczy fakt że wielu Niemców słuchało go z rozrzewnieniem mimo że w
ząb nie rozumieli co plecie ten dziwak, gdyż mówił do nich po francusku. Gdy po
raz drugi otrzymał dowództwo nad powstaniem, efekt nie mógł być inny – przegrał
wszystko co miał do przegrania, a jego pomysły o innowacyjnej broni, która
miała zetrzeć w proch zaborców okazała się tak skuteczna jak jego wodzowskie
umiejętności.
Niestety
kolejna porażka nie oznaczała jego osobistej klęski, przeciwnie stał się on
popularnym bojownikiem, jednak niczym antyMidas czegokolwiek się tknął od razu
zamieniał to zgliszcza. Tak było w Wielkopolsce, na Sycylii, w Badenii i
Palatynacie. Wszędzie tam scenariusz był ten sam Mierosławski przybywał w opinii wielkiego bojownika, dostawał po tyłku i czym prędzej uciekał - a potem opowiadał jaki to on bohater. .
Ludwik był jedyny w swoim rodzaju, trudno wskazać drugą taką sierotę, która w kod DNA
miała wpisaną klęske, a i tak cały czas uchodził w środowisku za fachurę. Co
ciekawe to nie tylko emigranci znad Wisły byli tak naiwni w swojej ocenie, ale
również wielkie jednostki ówczesnej rewolucyjnej Europy z Mazzinim i Garibaldim
na czele. Jak widać nawet wybitni potrafią się czasem mylić.
Na
szczęście ostatnim ale jak spektakularnym epizodem był jego dyktatura (hehe) w
czasie Powstania Styczniowego. Scenariusz był taki sam jak wcześniej,
pryszczata młodzież wybierała demagogicznego Mierosławskiego na wodza a ten gdy
już znalazł się na miejscu przegrywał wszystko ze wszystkimi. Jego partactwo
jako wodza było tak wielkie, że gdyby przeciwko jego oddziałowi wysłać grupę
inwalidów wyposażonych w laski, wynik starcia do końca pozostawał by otwarty. Po
klęsce pod Krzywosądzą Ludwiś spakował manatki i zrobił to co wychodziło
mu poza gadaniem najlepiej, ulotnił się z miejsca hańby. Po powrocie nad
Sekwane siał defetyzm w szeregach powstańczych oszczerczymi pismami, których
bohaterem był głównie nielubiany przezeń Maniek Langiewicz.
Dla
wytchnienia napiszę tylko że w 1878 r. zmarł, w sercach wielu naiwniaków nadal
pozostając wielkim bohaterem i wodzem. Jak widać jego życie to gotowy
scenariusz na czarną komedie z absurdalnym humorem rodem z Monty Pytona, jako
odtwórcę roli Ludwika, proponował bym Rowna Atkinsona, co Wy na to?
Bibliografia
Miłkowski, M., Sylwetki
emigracyjne, Lwów 1904.
Kieniewicz S., Historia
Polski 1795-1918, Warszawa 1987.
Żychowski M., Ludwik Mierosławski
1814-1878, Warszawa 1963.
T.J. Lis
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz