poniedziałek, 12 maja 2014

Ludwik Mierosławski



Gdyby zrobić ranking największych nieudaczników polskiej emigracji w XIX wieku rywalizacja o laur z pewnością była by zacięta. O ile ostateczny zwycięzca pozostaje zagadką o tyle już na wstępie mogę wskazać faworyta, który swoim życiem udowodnił że czasem lepiej jest zostać w domu. O kim mowa? O Ludwiku Mierosławskim. Ten nadwiślańsko-nadsekwański efekt porozbiorowej solidarności, na swoje i nieboszczki Rzeczpospolitej nieszczęście zamiast zająć się struganiem drewnianych żołnierzyków, postanowił włączyć się w działalność niepodległościową. 
Ludwik patrzy co by tu jeszcze spartolić

Pierwszą oznaką tego, że jego obecność w walce o Polskę, będzie niczym pocałunek Judasza, okazał się być jego udział, w powstaniu listopadowym, gdzie jako 16-latek brał udział w różnych akcjach, jak się okaże jego aktywność zawsze miała wspólny mianownik – była nim w ostateczności porażka. W 1831 r. nikt jednak nie przypuszczał że młody chłopiec ciągnął za sobą pewne fatum, na które splatało się jego wojskowe beztalencie i brak odpowiednich psychicznych predyspozycji. Niestety w przeciwieństwie do dzisiejszych czasów poza gadaniem, (franko-polski, gdyż języka ojca do końca nigdy nie opanował) które Mierosławskiemu wychodziło zawsze najlepiej, trzeba jeszcze coś umieć.
Duża gęba i jeszcze większe ego pozwoliły wybić się młodemu francuzo-polakowi na lidera młodzieży emigracyjnej. Nie było to jednak trudne, gdyż grupa ta łykała absolutnie wszystko. Mierosławski stał się bardzo szybko Korwinem-Mikke emigracyjnych nastolatków, grupy, która walczyła równie zaciekle z młodzieńczym trądzikiem co z zaborcami. Dopóki jego działalność zamykała się na gadaniu, do póty rosły jego akcje na obczyźnie. Nie inaczej było po wstąpieniu do Towarzystwa Demokratycznego Polskiego, organizacji równie fantastycznej co oderwanej od rzeczywistości nie mniej niż poruszany na łamach bloga Hotel Lambert.
Lata mijały a Mierosławski gadał. Chętnie zapraszany i goszczony przez emigrantów, wlewał miód w serca spragnionych tułaczy ckliwymi opowiastkami o wolnej i silnej Polsce. Jakby tego było mało pisał również prozę i poezje. Gdyby pozostał przy teorii, z pewnością nie znalazł by się w zaszczytnym gronie  największych porażek i dziwactw historii poruszanych na naszym blogu. Niestety los chciał że w 1846 r. wybuchło powstanie wielkopolskie, którego wodzem miał zostać właśnie Mierosławski. Zanim jednak na dobre przybył do Poznania by w chwale i sławie pobić Prusów, został zaaresztowany. W czasie procesu złoty chłopiec polskiej emigracji wygłaszał tak płomienne mowy że nie dość iż doprowadził siebie na szubienice, to jeszcze zadenuncjował połowę swoich towarzyszy – cały Ludwiś. Zanim się zorientował że czasami lepiej język trzymać za zębami, siedział już w więzieniu i czekał na wykonanie kary śmierci. Potem jeszcze się głupio tłumaczył że demokracja i rewolucja nie mają tajemnic – inaczej niż kretynizmem tego określić się nie da.
Dyzma polskiej emigracji miał po raz kolejny więcej szczęścia niż rozumu. W 1848 r. rewolucja marcowa otworzyła pruskie więzienia. Z jednego z nich wyszedł nasz Ludwiś, umiejąc „wąchać czas” czym prędzej pobiegł do tłumu, wdrapał się na jakieś wzniesienie i zaczął robić to co najlepiej potrafił, pleść trzy po trzy o reowlucji, prawach człowieka itd. O tym jak musiał być wybitnym mówca najlepiej świadczy fakt że wielu Niemców słuchało go z rozrzewnieniem mimo że w ząb nie rozumieli co plecie ten dziwak, gdyż mówił do nich po francusku. Gdy po raz drugi otrzymał dowództwo nad powstaniem, efekt nie mógł być inny – przegrał wszystko co miał do przegrania, a jego pomysły o innowacyjnej broni, która miała zetrzeć w proch zaborców okazała się tak skuteczna jak jego wodzowskie umiejętności.
Niestety kolejna porażka nie oznaczała jego osobistej klęski, przeciwnie stał się on popularnym bojownikiem, jednak niczym antyMidas czegokolwiek się tknął od razu zamieniał to zgliszcza. Tak było w Wielkopolsce, na Sycylii, w Badenii i Palatynacie. Wszędzie tam scenariusz był ten sam Mierosławski przybywał w opinii wielkiego bojownika, dostawał po tyłku i czym prędzej uciekał - a potem opowiadał jaki to on bohater. .
Ludwik był jedyny w swoim rodzaju, trudno wskazać drugą taką sierotę, która w kod DNA miała wpisaną klęske, a i tak cały czas uchodził w środowisku za fachurę. Co ciekawe to nie tylko emigranci znad Wisły byli tak naiwni w swojej ocenie, ale również wielkie jednostki ówczesnej rewolucyjnej Europy z Mazzinim i Garibaldim na czele. Jak widać nawet wybitni potrafią się czasem mylić.
Na szczęście ostatnim ale jak spektakularnym epizodem był jego dyktatura (hehe) w czasie Powstania Styczniowego. Scenariusz był taki sam jak wcześniej, pryszczata młodzież wybierała demagogicznego Mierosławskiego na wodza a ten gdy już znalazł się na miejscu przegrywał wszystko ze wszystkimi. Jego partactwo jako wodza było tak wielkie, że gdyby przeciwko jego oddziałowi wysłać grupę inwalidów wyposażonych w laski, wynik starcia do końca pozostawał by otwarty. Po klęsce pod Krzywosądzą Ludwiś spakował manatki i zrobił to co wychodziło mu poza gadaniem najlepiej, ulotnił się z miejsca hańby. Po powrocie nad Sekwane siał defetyzm w szeregach powstańczych oszczerczymi pismami, których bohaterem był głównie nielubiany przezeń Maniek  Langiewicz.
Dla wytchnienia napiszę tylko że w 1878 r. zmarł, w sercach wielu naiwniaków nadal pozostając wielkim bohaterem i wodzem. Jak widać jego życie to gotowy scenariusz na czarną komedie z absurdalnym humorem rodem z Monty Pytona, jako odtwórcę roli Ludwika, proponował bym Rowna Atkinsona, co Wy na to?

Bibliografia
Miłkowski, M., Sylwetki emigracyjne, Lwów 1904.
Kieniewicz S., Historia Polski 1795-1918, Warszawa 1987.
Żychowski M., Ludwik Mierosławski 1814-1878, Warszawa 1963.

T.J. Lis

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz