piątek, 20 lutego 2015

Lewa historia



Lewica w Polsce ostatnimi czasy budzi pusty śmiech, zwłaszcza w polityce, gdzie nabijanie się z partii i polityków tej opcji jest bardzo pożądane nawet w kręgach z reguły z nimi sympatyzującymi. Ale o ile w polityce jest to ciągle walka (można by posłużyć się lapsusem językowym – wojna obronna) o tyle w szeroko pojętej dyscyplinie, wciąż naukowej jaką jest historia, lewica już od dawna nie prowadzi żadnych bojów. Z prostego powodu, w historii lewicy nie ma, przynajmniej od 20lecia międzywojennego..
Tak między Bogiem a prawdą, lewica w polskiej powojennej historiografii zawsze pasowała jak świni muszka, o czym można się było przekonać choćby w czasie I Konferencji Metodologicznej Historyków Polskich w Otwocku, gdzie ostatecznie marksistowska wizja dziejów (czyt. Żanna Kormanowa) poniosła porażkę. Mimo, że w okresie radosnej komuchy dość często z powodów formalnych nawiązywano do myśli lewicowej, sporo pisano o bohaterskich chłopach i krwiożerczej szlachcie (patrz Żanna Kormanowa), to jednak cały czas sympatią cieszyli się tacy autorzy jak Henryk Wereszycki, czy Paweł Jasienica, będący bardziej symbolem niż rzeczywistym naukowcem. Lewice jeśli już drukowano, to tylko po to by zalegała na półkach i obrastała kurzem. Bez jakichś perwersyjnych upodobań, nikt normalny po tego typu literaturę nie sięgał.
Z prostego powodu. Lewacka wizja dziejów była kiepska i nie przetrwała próby czasu. Gdy niejaki Rakowski kazał wynieść sztandar, wraz z nim zniknęła proletariacka historiografia, która w dużej części czując wiatr zmian, zrzuciła czerwone ciuszki i ubrała się w czarne. Trzymali się tylko najbardziej zatwardziali, jednak i oni zrobili to co wszyscy bohaterzy naszego bloga – umarli, pozostawiając po sobie bardziej popiół, niż diament.

Bibliografia
Stobecki R., Historiografia PRL. Ani dobra, ani mądra, ani piękna ani skomplikowana, Warszawa 2007.
Korespondencja 1947-1990, [red: E. Orman], Warszawa 2013.
Romek Z., Cenzura kreatywna w PRL a środowisko historyków, „Przegląd Historyczny” nr 1, (2006), s. 23-27.

T. J. Lis

czwartek, 19 lutego 2015

Kur...a kur...e łba nie urwie...



Obecnie tzw. mainstream  rozdziera szaty nad niejakim Panem Durczokiem, który miał jak się to ładnie mówi „śladowe ilości”. Polskie dziennikarstwo, podobnie jak cały kraj przypomina trupa, który coraz bardziej śmierdzi. Jedna redakcja obraża się na drugą. Dziennikarze „Polityki” wyzywają kolegów z „Wprost” od tabloidów (w czym jest dużo prawdy, gdyż w Polsce, praktycznie wszystkie tytuły od prawa do lewa prezentują poziom tabloidów), a „resortowe dzieci” (oczywiście tylko te starannie wyselekcjonowane, które nie stały się jak inne „resortowe dzieci” neofitami prawicy) załamują ręce nad brakiem dziennikarskiej solidarności. Z lewa płaczą, z prawa się cieszą. Taka to już ta nasza nadwiślańska natura, że najlepiej nam idą „wojenki” domowe.
Konflikty na łonie dziennikarskim nie są jednak niczym nowym. Tradycja walenia sobie po głowach, jest nad Wisłą znana odkąd prasa na stałe zagościła jako element szarej codzienności. W XIX stuleciu mamy przynajmniej kilka takich bardzo barwnych konfliktów prasowych. Najczęściej dochodziło do nich w obrębie jednego zaboru, gdzie prasa jako organ konkretnej linii politycznej, był narzędziem kształtującym umysły plebsu. Do dzisiaj niewiele w tej kwestii się zmieniło.
W Galicji, o której to poziomie prasowym Franciszek Bujak pisał, że stoi na wyjątkowo niskim poziomie, jednym z najsłynniejszych konfliktów prasowych była wojna dwóch krakowskich dzienników. „Czasu” należącego do obozu konserwatystów i „Nowej Reformy” prowadzonej przez liberałów.Toczyła się ona z różnym skutkiem do czasu, gdy narodowcy nie zmarginalizowali demokratów i przez to nie zmienili wektorów w dyskusji z konserwatywno-liberalnego, na nacjonalistyczno-konserwatywny.
Z podobną sytuacją mamy do czynienia w Poznaniu gdzie z kolei „Dziennik Poznański” darł koty z „Kurierem Poznańskim”. Tam z kolei walka rozgrywał się między liberałami (dopiero po I wś. DP przeszło na pozycje narodowe), a klerykałami. Ci ostatni zresztą wojowali ze wszystkim i wszystkimi, gdyż „be” byli dla nich naturalnie pozytywiści warszawscy (ze słynnym Aleksandrem Świętochowskim, nazywanym w kościelnych kręgach „Świntuchowskim”), socjaliści, itd. Generalnie każdy kto patrzył na rzeczywistość z innej perspektywy niż kruchta.
Zabór rosyjski to nieco inna bajka, gdyż tam „walka” prasowa odbywała się nie jak to miało miejsce w Galicji i Poznaniu codziennie ale, głównie raz w tygodniu, stąd mamy tam raczej do czynienia z walką między „Tygodnikiem Ilustrowanym”, „Prawdą” a dziennikiem „Kurjerem Warszawskim”. Jak widać pozytywiści musieli poświęcić nieco więcej czasu na ciętą ripostę niż konserwatyści. „Kurjer” był jednym z najlepszych dzienników, jakie wówczas pojawiały się w języku polskim. Dzisiejsze pismaki spod znaku „GW” czy „Rzepy”, nie wspominając o reszcie, nigdy nie nawiązały i już zapewne nie nawiążą do ich poziomu.
Temat konfliktów prasowych jest niezwykle ciekawym i barwnym elementem naszej rodzimej historii. Patrząc na dzisiejszą dziennikarską mizerię warto spojrzeć w przeszłość i nabrać nieco dystansu. Zdrowy rozsądek, to właśnie to, czego w dzisiejszym dziennikarstwie brakuje najbardziej.

Bibliografia
Janowski M., Inteligencja wobec wyzwań nowoczesności, dylematy ideowe polskiej demokracji liberalnej w Galicji w latach 1889-1914, Warszawa 1996.
Bujak F., Galicja, t. I, Rzeszów 2014. [reprint z 1908 r.]
Łojek J., Prasa polska w latach 1864-1918, Warszawa 1976.   

T. J. Lis

niedziela, 15 lutego 2015

Juga nasza!



- Panie! Jaki to był wspaniały kraj, tam oni wszyscy obok siebie mieszkali, lubili się odwiedzali. Nie było zawiści czy czegoś, że inna religia czy coś – Mniej więcej w ten sposób wyglądają wspomnienia naszych rodaków, którzy przebywały w Jugosławii w okresie komuchy, jako dzieci lub nieco starsze dzieci ze swoimi rodzicami, lub w interesach przebywali w Titowskim raju.
Co więcej w podobnym tonie wypowiadają się przeciętni mieszkańcy pozostałości tego kraju. Chociaż, nakłonieni do wynurzeń przy butelce rakiji, swój jugooptymizm mocno tonują. Niemniej jednak, więcej w ich gadaniu znajdziemy pozytywów, niż negatywów.
Zasadniczo, w historii, gdy relacje potwierdzają dane wydarzenie, uznajemy, że dany fakt rzeczywiście miał miejsce. Jednak w tym przypadku część źródeł (relacje osobiste, wspomnienia) mówią jedno, a rzeczywistość polityczna, coś zupełnie innego. Gdyż okazuje się, kiedy prześledzimy historię Jugosławii to ten komunistyczny raj za Bałkanem, gdzie wszyscy żyli w harmonii, takim rajem nie był.
Dlaczego więc wszyscy z taką nostalgią wzdychają za nieboszczką Jugą? Przede wszystkim, należy to podkreślić z całą stanowczością, jaka by ta Juga nie była, z perspektywy demoludów był to raj na ziemi. Możliwość wyjazdów za granice, wyższy poziom życia, stosunkowo luźny kaganiec (jak na czerwone standardy). Najlepszym przykładem różnic jest fakt, że gdy Sarajewo szykowało się na Zimową Olimpiadę u nas trwała „wojna polsko-jaruzelska”. Więc jak tu nie patrzeć na Jugę z nostalgią i sentymentem?
A co z niegdysiejszymi Jugosłowianami? Tutaj sprawa jest jeszcze prostsza. Juga bądź co bądź była krajem stabilnym. Nie najbogatszym, ale i nie najbiedniejszym. Poza tym, z Jugosławią się liczono, w Europie i na świecie. Wystarczy rzucić okiem na sceny z pogrzebu Tity, by przekonać się, że był to kraj, z którym lepiej było żyć dobrze. Przede wszystkim jednak nie urządzano tam etnicznych czystek, co w trakcie agonii Jugi było standardem. Poza tym jaką rolę polityczną i gospodarczą odgrywają dzisiaj Chorwacja, Serbia, lub Bośnia i Hercegowina? Żadną. Trudno sobie wyobrazić bardziej marginalizowany teren w Europie niż Półwysep Bałkański. Poza tym nacjonalistyczne szaleństwo, na którą to chorobę zapadło większość krajów byłej Jugi, wciąż drąży te kraje, choć trzeba przyznać, że jest z tym coraz lepiej.
A więc w obliczu tego, jak przeciętny Zvonimir, Dejan, czy Kemal nie mają z tęsknotą i rozrzewnieniem patrzeć w przeszłość? Dlatego większość opinii o Jugosławii, to historyczny mit. Tym mitem żyjemy nie tylko my tutaj nad Wisłą, żyją nim też spadkobiercy tego mitycznego kraju z Emirem Kusturicą na czele, który to jak nikt inny przyczynił się do utrwalenia tego mitu.
Nie dajmy się więc zwieść. Titowska Jugosławia nie był to kraj mlekiem i miodem płynący, z drugiej strony, nie był to też taki potwór jak nasz rodzimy PRLowski smrodek, czy inne demoludy. Było to państwo pełne sprzeczności, problemów, które niczym pryszcz zamaskowanym komunistycznym pudrem wyskoczyły z nieoczekiwaną energią na początku lat 90siątych. Konkluzja brzmi – wystrzegajmy się mitów. Bo te, nie tylko nie dają nam pełnego oglądu na rzeczywistość, ale ją zakłamują.

Bibliografia
Walkiewicz W., Jugosławia. Państwo sukcesyjne, Warszawa 2009.
Todorova M., Bałkany wyobrażone, Wołowiec 2014 [wydanie II]
Sahrana Josipa Broz Tita https://www.youtube.com/watch?v=Aco37rELP_A [stan z dnia 15.02.2015].

T.J. Lis