piątek, 6 czerwca 2014

Cesarewicz Arakanu - rzecz o indolencji umysłowej nadwiślańskiej arystokracji


Lwów w okresie przed nadaniem Autonomii Galicji, był jedynym miastem byłej Rzeczpospolitej zagarniętym przez Austrię, które „jako tako” zniosło nową sytuacje geopolityczną, w której się znalazło. Jako stolica przyłączonych terenów stała się ona areną różnych wydarzeń, o charakterze politycznym, towarzyskim i obyczajowym, co wywoływało najwięcej dyskusji, gdyż kręgi uprzywilejowane były wyjątkowo ubogie, gdyż jeśli idzie o ludność polskojęzyczną ograniczały się prawie wyłącznie do bogatszej szlachty lub duchownych, gdyż urzędnicy w dużej części, wraz z gubernatorem prowincji, były to najczęściej osoby obcego pochodzenia Niemcy, lub zniemczeni Czesi.
Rodzima szlachta rzecz jasna nie garnęła się za bardzo do jakichś umysłowych postępów, dlatego ich życie przebiegało spokojnie. Nawet przejście z Rzeczpospolitej do Austrii nie zmąciło szczególnie statycznego życia tej grupy społecznej. Wbrew pozorom, jeśli idzie o tą grupę, towarzysko, nie była ona aż tak bardzo elitarna i zamknięta. Każdy, tak każdy mógł do niej wejść, pod warunkiem że sprzedał jakąś fajna historyjkę o swoim pochodzeniu. Mogła być więc to księżniczka cudem uratowana z rąk siepaczy, domagająca się dla siebie tronu, lub jakiś książę, królewicz, czy sułtaniątko, które w podobny sposób wracało  z wojny i nikt w jego królestwie nie chciał mu dziwnym trafem dać wiary, że on, to on. Mieszkańcy Galicji takie ckliwe historyjki łykali bez jakiejkolwiek refleksji. Każda bujda, nawet ta najbardziej nieprawdopodobna była przez nich traktowana jako najprawdziwsza prawda. Gdyby tylko chodziło o posłuchanie dziwnych historyjek z baśni tysiąca i jednej nocy, to było by to zrozumiałe, ale nasza arystokracja finansowo wpierała takiego przybłędę. Istniała wręcz korelacja, czym większe absurdy opowiadał jegomość, tym większe pożyczki (a jak!) otrzymywał. Czy aby nie przypomina to pewnego naiwnego księcia osiadłego we Francji?
Takim przebierańcem, który najpierw oszołomił jałowe umysły i nieco bogatsze portfele Lwowskiej arystokracji był niejaki „cesarewicz Arkanu”. Mimo że nie było ani jednej rzeczy świadczącej o jego „cesarskości”, rządni ckliwych historyjek lwowscy notable z otwartymi rękami przyjęli księcia, mimo że nawet nie za bardzo rozumieli kolesia, gdyż ten ani po polsku, ani tym bardziej francusku nie potrafił zbyt wiele powiedzieć. Co zapewne grało na jego korzyść, w końcu nad Gangesem Mikołaja Reja w oryginale na przełomie XVIII i XIX w. niewielu czytało. Nawet obdarty strój żołnierza z Kongresówki nie rzucił cienia wątpliwości, czy aby cesarewicz jest tym za kogo się podaje. Swoją przygodę zaczął od dworu w Dobrusinie, gdzie przedstawił się gospodyni jako cesarzewiczem arrakańskim, królewiczem  peguański, wielki książę indyjski i następcą tronu – Salomon Justyn Belsamin. Kimkolwiek to cholerstwo było, gadkę, nawet jeśli kiepską pod względem gramatycznym miał niczego sobie. Musiał mieć, gdyż na wieść o pojawieniu się takiegoż indywiduum w dworku skromnej Dziedziczki Urbańskiej ściągnęła zastępy mniej lub bardziej zamożnej szlachty ziemiańskiej rządnej sensacji, w końcu po uszczelnieniu granic jedyną egzotyką był czysty chłop lub uczesany żyd. Jaki więc show musiał dać facet obiecujący tytułu Białego Słonia, Złośliwego Tygrysa czy innego ciepłolubego zwierzaka.
Cesarewiczątko się bawiło ale by dobrze się bawić potrzebowało kasy. O tą, przy jego fantazji  nie było trudno, tym bardziej że chłonne umysły ziemian niczym prawdy objawionej słuchały opowieści o bogactwach arakanu, którymi to po powrocie do swojego królestwa mieli zostać obdarzeni, jako przyjaciele Belsamina. Chciwość połączona z głupotą i umysłowym zaściankiem daje wprost fantastyczne efekty. W samym Lwowie przebieraniec mieszkał w najlepszych hotelach, gdzie urządzał bale o których dyskutowano i które wspominano z rozrzewnieniem jeszcze wiele lat później. Cała lwowska śmietanka bawiła się u egzotycznego cesarewiczątka.
O tym że całe życie nie można jechać na długach wiedzą wszyscy poza naszą obecną elitą polityczną, wiedział o tym nawet sam Belsamin. Kiedy to jego „zegar długu”, bynajmniej nie publicznego arakańskiego, ale jak najbardziej prywatnego, wybił godzinę W chłopak spakował swoje rzeczy i cichaczem pod osłoną nocy opuścił stolicę Galicji. Tyle widziano w Lwowie jego i tytuły jakimi obdarowywał swoich dobroczyńców.
Opowieść ta jest charakterystyczna dla stanu umysłowego polskiej arystokracji. Pokazuje ona jak łatwo można było oszukać najwyższe warstwy naszego społeczeństwa. Nie ma co się dziwić że późniejsza Wielka Emigracja była oszukiwana (by nie powiedzieć dymana) przez różnej maści hochsztaplerów. Smutne jest tylko to że skoro taki poziom inteligencji prezentowała wierchuszka, to co dopiero inne klasy społeczne? Strach się bać tych naszych przodków.

Bibliografia
Grodziski S., W królestwie Galicji i Lodomerii, Warszawa 1976.
Schmür-Pepłowski S., Obrazy z przeszłości Galicyi i Krakowa, 1772-1858, Lwów 1896.


T.J.Lis

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz