Lwów
w okresie przed nadaniem Autonomii Galicji, był jedynym miastem byłej
Rzeczpospolitej zagarniętym przez Austrię, które „jako tako” zniosło nową
sytuacje geopolityczną, w której się znalazło. Jako stolica przyłączonych terenów
stała się ona areną różnych wydarzeń, o charakterze politycznym, towarzyskim i
obyczajowym, co wywoływało najwięcej dyskusji, gdyż kręgi uprzywilejowane były
wyjątkowo ubogie, gdyż jeśli idzie o ludność polskojęzyczną ograniczały się
prawie wyłącznie do bogatszej szlachty lub duchownych, gdyż urzędnicy w dużej
części, wraz z gubernatorem prowincji, były to najczęściej osoby obcego
pochodzenia Niemcy, lub zniemczeni Czesi.
Rodzima
szlachta rzecz jasna nie garnęła się za bardzo do jakichś umysłowych postępów,
dlatego ich życie przebiegało spokojnie. Nawet przejście z Rzeczpospolitej do
Austrii nie zmąciło szczególnie statycznego życia tej grupy społecznej. Wbrew
pozorom, jeśli idzie o tą grupę, towarzysko, nie była ona aż tak bardzo
elitarna i zamknięta. Każdy, tak każdy mógł do niej wejść, pod warunkiem że
sprzedał jakąś fajna historyjkę o swoim pochodzeniu. Mogła być więc to
księżniczka cudem uratowana z rąk siepaczy, domagająca się dla siebie tronu,
lub jakiś książę, królewicz, czy sułtaniątko, które w podobny sposób
wracało z wojny i nikt w jego królestwie
nie chciał mu dziwnym trafem dać wiary, że on, to on. Mieszkańcy Galicji takie
ckliwe historyjki łykali bez jakiejkolwiek refleksji. Każda bujda, nawet ta
najbardziej nieprawdopodobna była przez nich traktowana jako najprawdziwsza
prawda. Gdyby tylko chodziło o posłuchanie dziwnych historyjek z baśni tysiąca
i jednej nocy, to było by to zrozumiałe, ale nasza arystokracja finansowo
wpierała takiego przybłędę. Istniała wręcz korelacja, czym większe absurdy
opowiadał jegomość, tym większe pożyczki (a jak!) otrzymywał. Czy aby nie
przypomina to pewnego naiwnego księcia osiadłego we Francji?
Takim
przebierańcem, który najpierw oszołomił jałowe umysły i nieco bogatsze portfele
Lwowskiej arystokracji był niejaki „cesarewicz Arkanu”. Mimo że nie było ani
jednej rzeczy świadczącej o jego „cesarskości”, rządni ckliwych historyjek lwowscy
notable z otwartymi rękami przyjęli księcia, mimo że nawet nie za bardzo
rozumieli kolesia, gdyż ten ani po polsku, ani tym bardziej francusku nie
potrafił zbyt wiele powiedzieć. Co zapewne grało na jego korzyść, w końcu nad
Gangesem Mikołaja Reja w oryginale na przełomie XVIII i XIX w. niewielu czytało.
Nawet obdarty strój żołnierza z Kongresówki nie rzucił cienia wątpliwości, czy
aby cesarewicz jest tym za kogo się podaje. Swoją przygodę zaczął od dworu w
Dobrusinie, gdzie przedstawił się gospodyni jako cesarzewiczem arrakańskim,
królewiczem peguański, wielki książę
indyjski i następcą tronu – Salomon Justyn Belsamin. Kimkolwiek to cholerstwo
było, gadkę, nawet jeśli kiepską pod względem gramatycznym miał niczego sobie.
Musiał mieć, gdyż na wieść o pojawieniu się takiegoż indywiduum w dworku
skromnej Dziedziczki Urbańskiej ściągnęła zastępy mniej lub bardziej zamożnej
szlachty ziemiańskiej rządnej sensacji, w końcu po uszczelnieniu granic jedyną egzotyką
był czysty chłop lub uczesany żyd. Jaki więc show musiał dać facet obiecujący
tytułu Białego Słonia, Złośliwego Tygrysa czy innego ciepłolubego zwierzaka.
Cesarewiczątko
się bawiło ale by dobrze się bawić potrzebowało kasy. O tą, przy jego fantazji nie było trudno, tym bardziej że chłonne
umysły ziemian niczym prawdy objawionej słuchały opowieści o bogactwach
arakanu, którymi to po powrocie do swojego królestwa mieli zostać obdarzeni, jako
przyjaciele Belsamina. Chciwość połączona z głupotą i umysłowym zaściankiem daje
wprost fantastyczne efekty. W samym Lwowie przebieraniec mieszkał w najlepszych
hotelach, gdzie urządzał bale o których dyskutowano i które wspominano z
rozrzewnieniem jeszcze wiele lat później. Cała lwowska śmietanka bawiła się u
egzotycznego cesarewiczątka.
O
tym że całe życie nie można jechać na długach wiedzą wszyscy poza naszą obecną elitą
polityczną, wiedział o tym nawet sam Belsamin. Kiedy to jego „zegar długu”,
bynajmniej nie publicznego arakańskiego, ale jak najbardziej prywatnego, wybił
godzinę W chłopak spakował swoje rzeczy i cichaczem pod osłoną nocy opuścił
stolicę Galicji. Tyle widziano w Lwowie jego i tytuły jakimi obdarowywał swoich
dobroczyńców.
Opowieść
ta jest charakterystyczna dla stanu umysłowego polskiej arystokracji. Pokazuje
ona jak łatwo można było oszukać najwyższe warstwy naszego społeczeństwa. Nie ma
co się dziwić że późniejsza Wielka Emigracja była oszukiwana (by nie powiedzieć
dymana) przez różnej maści hochsztaplerów. Smutne jest tylko to że skoro taki
poziom inteligencji prezentowała wierchuszka, to co dopiero inne klasy
społeczne? Strach się bać tych naszych przodków.
Bibliografia
Grodziski S., W
królestwie Galicji i Lodomerii, Warszawa 1976.
Schmür-Pepłowski S., Obrazy
z przeszłości Galicyi i Krakowa, 1772-1858, Lwów 1896.
T.J.Lis